środa, 21 sierpnia 2013

Dziecko pod żaglami

Udało się!
Tyle wątpliwości, lęków, przygotowań (bardziej psychicznych niż fizycznych), tyle opracowanych zachowań w najróżniejszych sytuacjach krytycznych, skrupulatnie opracowana kolejność wykonywanych działań podczas wypadnięcia dziecka za burtę lub wywrócenia jachtu . Tyle argumentów i odpowiedzi na pytania zatroskanych rodziców i teściów.
Tyle zbierania się w sobie, przypominania sobie, że przecież na kursie bardzo dobrze mi szło, teorię napisałąm na 100%, wszystkie manewry wykonywałąm bezbłędnie. Te wszystkie pozytywne argumenty musiały przysłonić moje świeżynkowe wpadki.
Ostatecznie tak się stało.

1. BEZPIECZEŃSTWO
  To sprawa, o której najwięcej czytałam. Kamizelka ratunkowa, szelki, life- lina- wszędzie piszą, że to niezbędne. Ale jak to? Wszystko razem? W jakiej kolejności? Wszystko stało się jasne dopiero po rozmowie z miłym i cierpliwym panem ze sklepu żeglarskiego.
Kamizelka ratunkowa- konieczna na pokładzie, dobrana wagowo, koniecznie certyfikowana, spełniająca wymogi. My kupiliśmy kamizelkę do 15kg- rozmiar Baby. Jest ona powrzechnie dostępna w cenie 95-100zł. Jest również na Allegro.

Zdjęcie z przykłądowej aukcji na Allegro. Dokładnie taką samą kupiłam w sklepie żeglarskim. Już na jachcie okazało się, że kamizelki, które były na wyposażeniu jachtu są tej samej firmy.


Przymierzaliśmy jedną, która miała bardzo dużą zaletę- byłą zapinana na zamek błyskawiczny, co mam wrażenie oszczędziłoby wielu łez i skróciłoby czas przy zakładaniu. Co prawda cena była dwa razy wyższa, ale coś za coś. W naszym przypadku jednak jedyny w sklepie rozmiar kamizelki z zamkiem okazał się ciut za ciasny. Polecam jednak osobom, które cenią sobie wygodę kosztem ceny. Radzę jednak zainteresować się wcześniej tematem bo z rozmiarem może być różnie.

Szelki/ uprząż- uczynny pan w sklepie żeglarskim wyjaśnił mi, że jeśli bardzo chcę, mogę kupić szelki i wtedy muszę je założyć na kamizelkę. Jego osobista rada jednak opierała się na tym, że wystarczy zakupić kamizelkę i linę, która będzie łączyła dziecko w kamizelce z jachtem. Efekt będzie ten sam, a mniej zachodu i pieniędzy. Tym bardziej, że znalazłam w internecie sposób wiązania liny tak by powstały szelki:

Węzeł pochodny od węzła ratowniczego. Nadaje się tylko i wyłącznie do wiązania na człowieku. Najpierw należy zaiwązać węzeł ratowniczy na sobie pozostawiajac jednak w ręce trochę więcej liny. Przerzucamy ją przez prawy bark na plecy gdzie zahaczamy o linkę z węzła. Z powrotem przerzucamy przez lewy bark i końcówkę wplatamy w węzeł zgodnie z linką górną. Następnie linkę można dla pewności jeszcze zabezpieczyć wiążąc węzeł na linie oplatającej.
Po zawiązaniu szelek należy upewnić się, czy powstała pętelka oplata linę główną pod uprzednio istniejącą pętlą z węzła ratowniczego. Wówczas cały węzeł jest o wiele bezpieczniejszy.
opis wiązania węzła pochodzi z TEJ STRONY

Węzeł- szelki okazał się w praktyce zbyteczny, gdyż szybciej i wygodniej było zwyczajnie wziąć Małego na ręce i przenieść kawałek niż wiązać , czy nawet zakładać mu "szelki". Myślę jednak, że wrócimy do naszych "szelek" jak Misiek będzie odrobinę starszy.

Life- lina- kupiłam linę (8mm grubości, 7m długości), która cały rejs była z jednej strony przywiązana do masztu pod pokładem (węzłem cumowniczym żeglarskim) a z drugiej do pleców kamizelki (węzłem kotwicznym). Misiek za każdym razem gdy chciał wejść do kokpitu musiał założyć kamizelkę. Wiązało się to z jego ostrym, ale na szczęście krótkotrwałym sprzeciwem. Wyjątków pod tym względem być nie mogło.

O wszelkich zasadach typu "zakaz samodzielnego wychodzenia z łódki" nie było mowy z racji wieku Miśka. Przestrzegania zasad na razie musieliśmy wymagać od samych siebie. Np. :
* W czasie żeglugi i na postoju w porcie nie wolno dziecku pozwolić wejść do kokpitu bez kamizelki.
* Nie wchodzimy z dzieckiem na nadbudówkę.
* Na kei i na pomostach dziecko jest na rękach.
Nawet gdy przestrzega się wszystkich warunków bezpieczeństwa trzeba jednak być przygotowanym na wypadnięcie za burtę. Ustaliliśmy więc wcześniej, że D. skacze za Misiem do wody, a ja wykonuję manewr "człowiek za burtą".

2. WOLNY CZAS- ZABAWY
 Niespełna półtoraroczne dziecko nie potrzebuje jeszcze tak bardzo towrzystwa rówieśników, wyszukanych zabaw i wielkiej przestrzeni by móc sie ywszaleć. Kluczowe okazało się mnóstwo zabawek przywiezionych od moich rodziców, które dla Miśka były zupełnie nowe. Układaliśmy więc klocki, oglądaliśmy książeczki, graliśmy na gitarze, czasem wyglądaliśmy z forluku. Najważniejsze było dawkowanie "nowych zabawek" co niestety nie bardzo nam szło, ale obyło się też przykrych skutków. Zbawienne również okazały się przekąski- ciastka, paluszki, suszone owoce, świeże owoce, szczególnie jagody. Do ulubionych zabaw należały również przegląd kosmetyczki czy apteczki (oczywiście pod nadzorem dorosłego). W tym wieku dziecko jest bardzo ciekawe świata i odczuwa bardzo silną potrzebę poznawania, głównie przez dotyk, wszystkiego co jest ciekawe. A na jachcie WSZYSTKO jest ciekawe. Najbardziej trzeba uważać na kambuz i na kanty w czasie przechyłów, ponieważ żadna siła oprócz Waszych włąsnych rąk nie pokona bezgranicznej ciekawości dziecka. Dziecko półtora roczne nie zadaje (oczywiście bezsłownie) już tylko pytań "co to jest" lecz pojawiają się pytania "co to jest i jak to działa". Dlatego jeszcze raz UWAGA NA KAMBUZ - ogień, gaz i wysoka temperatura tuż po zgaśnięciu palnika.

3. NIESPOŻYTA ENERGIA
Na szczęście wiek Michała jeszcze nie wymagał gospodarowania dużej ilości czasu na "wybieganie się", choć siedzenie pół dnia na dziobie było dla niego wyraźnie męczące. Jego energię próbowaliśmy wyładować gilgotkami, energicznymi zabawami, szorowaniem kokpitu i ogólnie zabawą. Dziecko było o wiele mniej absorbujące w dniach, kiedy spędzaliśmy kilka godzin na dzikiej plaży kąpiąc się w jeziorze. Miś mógł wtedy się popluskać, przesypywać piasek, kopać dołki i biegać po lesie. Zasypiał wtedy wcześniej i łatwiej.

4. OPIEKA NAD DZIECKIEM
Jedno jest pewne- osoba aktualnie opiekująca się maluchem nie może być traktowana jako członek załogi. W przypadku naszej załogi było to momentami o tyle trudne, że Misiek uspokajał się tylko u mnie (kapitana i jedynej osoby z gruntowną wiedzą i umiejętnościami) lub u D. (jedynej osoby z jakimś pojęciem, która dobrze radzi sobie w większości sytuacji). Z punktu widzenia kapitana miałam dwie opcje, a włąsciwie trzy:

a) zejść pod pokład i miło spędzać czas z synkiem, ale opuścić swoją załogę. Kapitan tak nie robi :/
b) wejść za ster, ale jednocześnie pozbawiając się najcenniejszego członka załogi (D. musiał zejść pod pokład).
c) opcja połowiczna: wychylając się z forluku (czasem z Miśkiem na ręku) pilotować, lub dozorować najważniejsze manerwy (kładzenie i stawianie masztu, opuszczanie i stawianie  żagli, rozpoznawanie znaków kardynalnych) oraz służyć wiedza merytoryczną.

Podchodzenie i odchodzenie od nabrzeża jednak odbywało się z koncertem Misiątka w tle (który zdawał się być obdzierany ze skóry), gdyż zarówno ja jak i D. musieliśmy wtedy być na pokładzie.


2 komentarze:

  1. Najbardziej mnie interesuje, jak nadzorowałaś kładzenie masztu, wysunięta przez forluk z Miśkiem na ręku ;D;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Malawi, uwierz mi, że to były niezapomniane przeżycia :D Polecam :p Powiem szczerze, że z dziobu nawet lepiej wszystko widać niż z rufy i łatwiej pokazać gdzie np. jest zawleczka od patentu do kładzenia masztu :) A Misiek też był spokojny i tylko łapczywie patrzył na całą akcję, i zdawał się za wszelką cenę zapamiętać każdy ruch, na wypadek, gdybym następnym razem kazała jemu położyć maszt :ppp

      Usuń